Fundusze Europejskie

Rzeczpospolita Polska

PARP

UE EFRR

Fundusze Europejskie

Rzeczpospolita Polska

PARP

UE EFRR

Międzynarodowa promocja polskiej marki RISK MADE IN WARSAW w ramach branżowego programu promocji MODA POLSKA

Firma RISK S.A. realizuje projekt pn."Międzynarodowa promocja polskiej marki RISK MADE IN WARSAW w ramach branżowego programu promocji MODA POLSKA" w ramach Programu Operacyjnego Inteligentny Rozwój 2014-2020, Oś Priorytetowa 3 Wsparcie innowacji w przedsiębiorstwach, Działanie 3.3 Wsparcie promocji oraz internacjonalizacji innowacyjnych przedsiębiorstw, Poddziałanie 3.3.3: Wsparcie MŚP w promocji marek produktowych Go to Brand, współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.
Celem projektu nr POIR.03.03.03-14-0035/18 jest zwiększenie rozpoznawalności i skali działalności polskiej marki RISK MADE IN WARSAW poprzez wprowadzenie jej na 3 rynki zagraniczne, w tym 1 perspektywiczny. Udział w projekcie pozwala promować polską gospodarkę, a RISK S.A. zakłada zwiększenie liczby kontrahentów i zwiększenie poziomu obrotów z zagranicą do poziomu zakładanych wskaźników projektowych w okresie do 2021 r.

Okres realizacji projektu: od 01.09.2018 do 30.06.2020

Dane kontaktowe:
RISK S.A.
ul. Szpitalna 6a/9
00-031 Warszawa

Współpraca
W przypadku zapytań o współpracę B2B/B2C oraz sprzedaż, pytania prosimy kierować na adres e-mail: wholesale@riskmadeinwarsaw.com
Projekt współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego.
Manifest
RISKY MANIFEST

Dobra sukienka ma wydobywać figurę, urodę i inteligencję.

Wygoda i jakość są dla nas najważniejsze. Trendy omijamy.

Nasze „celebrytki” to Pisarki, Naukowczynie, Muzyczki, Filozofki, Matki, Rzeźbiarki, Lekarki, Sportsmenki. Osoby, które w naszych projektach robią rzeczy, które podziwiamy.


Tworzymy relacje długodystansowe, również z planetą - dlatego szyjemy z europejskich materiałów - część z nich posiada certyfikaty Oekotex, Ecolabel, FSC, EU Ecocert, GOTS, GRS, czy DETOX.

Wszystko szyjemy w Polsce, bo warto.
ŚMIECH TO MOJA SUPERMOC
 
CZY UBRANIA TO DLA CIEBIE WAŻNA RZECZ?
Mam wrażenie, że z wiekiem staje się coraz ważniejsza. Całe życie próbuję zmienić swój dresiarsko - blokowy styl na bardziej elegancki. Zawsze najbardziej podobały mi się dżinsy, T-shirty, kurtki typu flyers albo bomberka i martensy. Właśnie tak się ubierałam. Ale w środku jestem Marleną Dietrich. Garnitury, powłóczyste spojrzenia. Lubię męski styl przerobiony na kobiecy. Długie, kwieciste suknie - to nie ja! Raczej elegancka wersja blokowej dziewczyny, bo jestem z gdańskiego falowca. I choć z falowca możesz wyjechać, on nie wyjedzie z ciebie nigdy! Marlena Dietrich jest dla mnie emanacją eleganckiego dresiarstwa. Niestety, nigdy nią nie byłam - poza wyjątkami typu wesele. Wstydziłam się wyrażać “moją Marlenę” na zewnątrz.
 
DLACZEGO?
Nie wiem. O to pewnie trzeba by zapytać mojego psychoterapeutę, którego nie mam (śmiech). Uważałam, że się przebieram, że to nie ja. Nie czułam się w tym dobrze, ale powoli nabieram odwagi. Czasem wyjdę “na miasto” w sukience i wszyscy się zachwycają. Muszę przyznać, że z wiekiem coraz lepiej czuję się sama ze sobą. Lubię swój styl. Żyjemy w czasach, kiedy nawet “dresiara” może być elegancka. W końcu RISK też zaczynał od szarego dresu. Znakomicie czuję się w kombinezonie RAJ. Dlaczego? Bo ma elegancję Marleny i wygodę dresu. Ale wiesz co? Lubię się przebierać. Kiedy pisałam ostatnią książkę o Marii Konopnickiej, wypożyczyłam sobie bieliznę, gorset, cały zestaw ubrań, który odpowiadał wymogom epoki, w której żyła Konopnicka - koniec XIX wieku. I chodziłam w tym po mieście.
 
TO MIAŁA BYĆ PROMOCJA KSIĄŻKI?
Nie, zrobiłam to w trakcie pisania. Potrzebowałam poczuć się jak kobieta z epoki. W tamtym czasie ubranie było formą opresji - przepiękne, ale unieruchamiające. Im kobieta była bogatsza, tym piękniejsze miała ubranie i tym bardziej nie mogła się w nim ruszać. Tym naprawdę bogatym wszywano rękawy sukni tak nisko, że nie mogły podnosić rąk - wtedy ani dziecka na ręce nie weźmiesz, ani nawet po filiżankę czy książkę nie sięgniesz. Dlaczego? Bo skoro jesteś bogata, masz od tego typu rzeczy służącą. Inaczej mąż byłby wyśmiewany, że jest tak biedny, że nie jest w stanie zapewnić żonie służącej. Konopnicka miała rękawy wszyte normalnie, sama się obsługiwała. Wieśniaczki czy robotnice nie nosiły gorsetów, tylko serdaki. Im dalej, tym wygodniej. Ale też więcej pracy.
 
JAK SIĘ CZUŁAŚ W TYM PRZEBRANIU?
Genialnie. Kiedy zakładam coś, co nie jest moim strojem codziennym, zaczynam inaczej chodzić, siedzieć - wchodzę się w rolę. Uwielbiam to. W gorsecie zawsze jesteś wyprostowana, nawet jak jesteś zgięta (śmiech). Ale po 3 godzinach zaczęłam mieć go dosyć i go zdjęłam.
Kiedy na riskowej sesji założyłam Liberty Maxi, też stałam się kimś innym - inaczej się poruszałam, stałam się bardziej kobieca. Lubię to.
 
SKĄD TWOJA POTRZEBA PRZEBIERANIA SIĘ?
Zawsze chciałam być aktorką. Lubię występować, kreować, zwracać na siebie uwagę. Tak mam i nie wstydzę się tego powiedzieć, choć w naszym kraju lepiej widziane jest być nieśmiałą, wstydliwą i za dużo nie mówić.
 
“SIEDŹ W KĄCIE, A ZNAJDĄ CIĘ”?
W moim przypadku to się nie sprawdza. Mam parcie na scenę i kiedyś chciałam być aktorką. Ale z różnych powodów nie wyszło.
 
ZDAWAŁAŚ DO AKADEMII TEATRALNEJ?
Nie, choć brałam udział w zajęciach przygotowujących do egzaminów. Zaznałam smaku fali, która w tamtych czasach panowała jeszcze w szkołach teatralnych, więc się zdenerwowałam i więcej tam nie poszłam. Nie miałam ochoty, żeby ktoś mnie poniżał. Może też zabrakło mi odwagi, żeby spróbować? Nie miałam żadnego mentora, kogoś, kto by mnie zachęcił, kazał spróbować. Zrezygnowałam. Ale zostałam dziennikarką i lubię robić reportaże wcieleniowe, bo wtedy też udajesz kogoś, kim normalnie nie jesteś.
 
ULUBIONA CZĘŚĆ GARDEROBY?
Najwięcej mam spodni. I kurtek. Oczywiście odpowiednich firm, bo jestem snobką i nie kupuję w sieciówkach (śmiech). Naoglądałam się filmów dokumentalnych na temat “śmieciowej mody”, zobaczyłam góry ubrań - śmieci w Ghanie, które spływają do morza i wiem, że nie chcę tego. Nie za bardzo też wierzę w lumpeksy.
 
CO MASZ NA MYŚLI?
W Anglii ludzie przynoszą pod second handy worki z niepotrzebnymi ubraniami, czyli w sklepie sprzedajesz rzeczy, które wcześniej należały do ludzi z danej ulicy. Większość polskich lumpeksów sprowadza ubrania z innych krajów. Mnóstwo rzeczy trafia do nas z Afryki. Pisałam kiedyś reportaż o duńskiej sekcie Tvind, która wśród wielu aktywności, właśnie tym się zajmowała - zwoziła ubrania ze świata do Afryki, tam robiła selekcję, a potem - z powrotem do Europy. I to się im opłacało! Ale jaki to zostawia ślad węglowy? Absurdalny. I pamiętaj, że niesprzedane w lumpeksach rzeczy idą do śmieci. A część z nich płynie do Afryki lub Ameryki Południowej.
Lubię kupować w outletach, ale oni też to, czego nie sprzedadzą, wyrzucają do śmieci. Kiedyś stałam przy kasie, miałam w koszyku sporo rzeczy. Mój mąż aż się wstydził, że tyle chcemy kupić. Zażartowałam wtedy, że ratujemy te rzeczy od śmietnika, skąd potem pojadą do Afryki i powiększą górę w Ghanie. Akurat wcześniej oglądałam na ten temat dokument. Wydaje nam się, że to, co się nie sprzeda, idzie do domów dziecka, samotnej matki, czy dla bezdomnych. Niestety - idzie do śmieci, w dodatku często jest niszczone, żeby na pewno nikt tego nie mógł użyć. Sprzedawczyni, która kasowała nasze zakupy, potwierdziła ze smutkiem, że tak właśnie jest.
 
LUBISZ KUPOWAĆ?
Niestety tak. Uwielbiam centra handlowe i sklepy, tam się relaksuję. Wyłączam się, nie słyszę gwaru i hałasu. Zakupy to dla mnie nagroda, jak uda mi się coś trudnego zrobić. W związku z tym mam za dużo kurtek, większość z działu męskiego. Na pewno w mojej szafie wisi za mało damskich rzeczy - RISK czasem ratuje mi tyłek.
 
JESTEŚ Z SOPOTU…
Ale urodziłam się w Gdańsku, bo w Sopocie nie było porodówki. Mój tata umarł, jak miałam 4 lata. Wtedy przeprowadziłyśmy się z mamą do falowca na Przymorzu. Ale Sopot jest w moim krwioobiegu - tam mieszkała moja babcia Klara, tam skończyłam liceum i tam spędziłam dwadzieścia lat po wyjściu za mąż. Trzy lata temu wynieśliśmy się jednak do Gdańska, z mojej perspektywy to już nie jest miejsce do życia dla zwyczajnych ludzi.
 
WARSZAWA TO DLA CIEBIE MIASTO PRACY?
Kiedyś tak, choć zaczynałam w oddziale Wyborczej w Gdańsku. Po dwóch latach przeszłam do Dużego Formatu, ale nie musiałam “siedzieć w centrali”, więc pisałam teksty z domu. Byłam potrzebna na północy kraju. Internet raczkował, Gazeta potrzebowała ludzi w terenie. Do Warszawy jeździłam okazjonalnie, na kolegia. Dla mnie stolica zawsze była świętym miejscem - kiedy byłam dzieckiem wydawało mi się, że tam jest wszystko. Kiedy mama jechała do cioci do Warszawy i pytała, co mi przywieźć, zawsze mówiłam - pianino. Marzyłam, żeby nauczyć się na nim grać. I moja matka zamiast powiedzieć, że nas na to nie stać, przyjechała kiedyś i powiedziała, że kupiła pianino, ale załadowała je do pociągu, który pojechał do Zakopanego. Jeszcze kilka lat później na wycieczce szkolnej w Zakopanem rozglądałam się za moim instrumentem po zakopiańskim peronie.
W podstawówce jeździłam do Warszawy z nabożeństwem, moja ciocia mieszkała w pięknej przedwojennej kamienicy przy Nowogrodzkiej, pałac kultury, Wilanów, Smyk. A potem przyjeżdżałam do Warszawy na kolegium redakcyjne raz w miesiącu. Strasznie się cieszyłam, że wszystkich spotkam, kochałam ten mój Duży Format. To się zresztą nie zmieniło. DF był wspaniałym miejscem pracy. Kiedy pisałam książkę o księdzu Twardowskim, mieszkałam w Warszawie przez miesiąc. Zastanawialiśmy się nawet z mężem, czy by się tu nie przeprowadzić. Ale w pewnym momencie poczułam, że w głębi serca jestem z Sopotu - znam wszystkie skróty przez podwórka, mam w głowie mapę sklepów, które już nie istnieją, to jest moje miejsce na ziemi. Całe życie orientuję się względem morza. Tego morza by mi brakowało, chociaż na co dzień z niego nie korzystam. Jestem tą gdańszczanką, która nie chodzi nad morze. Ale wiem, że je mam.
 
LUBISZ WARSZAWĘ?
Bardzo, choć fragmentami. Powiśle, Mokotów, Żoliborz. Uwielbiam tę dzielnicę, każda uliczka jest piękna. Lubię też Starówkę, Pragę. Uczę się Woli, bo Grzebałkowscy są związani z tą dzielnicą od początków XIX w. A piękna Saska Kępa stała się już Sopotem Warszawy. Tam chyba też trudno mieszkać, również przez głośne koncerty na Narodowym. Uwielbiam most kolejowy przez Wisłę, tuż przed wjazdem do tunelu. Warszawa jest punktem odniesienia dla całej Polski, chociaż my w Sopocie lubiliśmy się z warszawiaków podśmiewać. Na przykład z ich strojów - czasem miałam wrażenie, że cały rok odkładają ubrania, w których chcą się potem przejść Monciakiem. Kiedyś to był oczywiście Tommy Hillfiger, Lacoste, Ralph Lauren. Myśmy na nich mówili “klapkarze”. Bo Warszawiacy nawet w czasie Świąt Wielkanocnych, które czasami przecież wypadają w marcu, muszą chodzić w klapkach. Jesteś w Sopocie - musisz być w klapkach! Kiedyś nawet robiłam zdjęcia - futerko albo puchówka i klapeczki. Być może teraz coś się zmienia - może wjechało Burberry, Versace i Armani. W Sopocie Polki zawsze musiały być ubrane jak na Sylwestra. U nas na każdego, kto zachowywał się źle, mówiliśmy Warszawiak, nawet jeśli był z innego miasta. Czasem turyści mają w sobie nieznośny “neokolonializm”. Przyjeżdżają, płacą i patrzą na nas jak szlachcic na chłopa w XVIII wieku - czekałam tylko, aż ktoś mnie w końcu zapyta, czy mam do sprzedania świeże jajeczka i mleko od krowy.
 
Z WARSZAWY PŁYNNIE PRZESZŁAŚ DO SOPOTU, WIDAĆ, CO SIEDZI CI W SERCU…
Większość znajomych mam z Warszawy, co jest fajne, bo na dłuższą metę jestem chyba męcząca. Dużo gadam, więc jak się widzę ze znajomymi raz na jakiś czas, oni mnie wtedy lubią. A jak bym siedziała z nimi ciągle, mogliby mieć mnie dosyć. A tak - stęsknią się i jest super.
 
UMIESZ POŁĄCZYĆ HUMOR I ŻART Z POWAŻNĄ PRACĄ REPORTERSKĄ. NIE BOISZ SIĘ, ŻE KTOŚ UZNA, ŻE BYCIE ZABAWNYM TO COŚ GŁUPIEGO. Z EWĄ WINNICKĄ PROWADZICIE PODCAST “JAK SIĘ STARZEĆ BEZ GODNOŚCI”.
Zawsze byłam zabawna i śmieszna, to jest moja supermoc, która pomagała walczyć z nieśmiałością i kompleksami. Kiedy poznałam Ewę na którejś dziennikarskiej imprezie, okazało się, że ona ma tak samo. Więc połączyłyśmy siły. Czasem nas ludzie pytają - Czy my się nie boimy, że się ośmieszamy? My wtedy sugerujemy, żeby dana osoba, która się wstydzi żartu, wyciągnęła sobie kij z tyłka, bo tak jest wygodniej siedzieć. Wolę umrzeć ze śmiechu niż ze smutku.
 
NIE BOISZ SIĘ, ŻE KTOŚ NIE BĘDZIE CIĘ TRAKTOWAŁ POWAŻNIE?
Nie. Bo taki ktoś zapewne ma kompleksy i mu współczuję. Ośmieszę się, jak komuś nie pomogę, przejdę koło leżącego na ulicy. Jak powiem głośno “Ukraińcy won z Polski”, czy zagłosuję na Konfederację. Wstydzić się, że umiem żartować z siebie? Jak masz na nazwisko Grzebałkowska i całe życie się z tym mierzysz, to się uodparniasz. W dzieciństwie byłam dość gruba, dokuczano mi. Musiałam się uzbroić w siłę i śmiech. W mojej rodzinie króluje poczucie humoru i ja to pewnie odziedziczyłam. Pamiętam, jak mama rechotała przy książkach Joanny Chmielewskiej. Moja babcia Władzia żartowała do ostatnich chwil - kiedy jadła i coś jej spadło na bluzkę, mówiła: - O, kolejna broszka. Żarty mam w genach i bardzo to sobie chwalę. Mój mąż czasem mówi, żebym przestała, ale jesteśmy tak długo razem również dlatego, że on też ma poczucie humoru.
 
 
 
 

Zobacz kolekcję >>

ZDJĘCIA: Alicja Wesołowska
WYWIAD: Anna Rączkowska
STYLIZACJA: Magda Rażniewska
PRODUKCJA: Paulina Gorzkowska

 

MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA
Reporterka, pisarka, autorka znakomitych książek “Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej”, “Beksińscy. Portret podwójny”, “Komeda. osobiste życie jazzu”, “Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”. Laureatka dziennikarskiej nagrody Grand Press, dwa razy nominowana do nagrody Nike. Z Ewą Winnicką prowadzą bloga, podcast i audycję w Trójce pod hasłem “Jak się starzeć bez godności”, gdzie robią sobie żarty ze stereotypów związanych z menopauzą i wszystkim, co się z nią wiąże. 
 
pisali o nas
  • GLAMOUR
  • VOGUE
  • COSMOPOLITAN
  • BAZAAR
  • ELLE
  • NEW YORK TIMES
  • FORBES